wtorek, 2 grudnia 2014

Rozdział 1

Ponoć taki drobiazg jak trzepot skrzydeł motyla, może spowodować tajfun na drugiej półkuli. ~ Teoria chaosu
      To miała być jedna z rutynowych robót. Została zgłoszona obecność stworzeń nadnaturalnych, które pokojowych zamiarów zdecydowanie nie mają. Chyba, że okazują je sześcioma truposzami pozbawionymi krwi. Bestialstwo, okrucieństwo, ślady walki wskazywały, że nie była to zorganizowana grupa acz zwykły szczeniak nie potrafiący się opanować, ewentualnie anarchistyczna banda której się nudzi. Do tych wniosków doszedł młody mężczyzna w czarnym garniturze, oglądając zwłoki. Po kilku chwilach wstał, prostując się i przeciągając leniwie. Po kilku latach takie widoki jak blade ciała o martwych ślepiach skierowanych w bliżej nieokreślone miejsce przestał go przerażać i uczyniły obojętnym. Wszyscy kiedyś umrzemy, śmierć jest rzeczą pewną, niezmienną. Zamiast rozpaczać nad nimi, zaczął dokładnie oglądać otoczenie, poszukując jakiś poszlak. Głośne miasto dziś przycichło, przygniecione wieścią o tym tragicznym wydarzeniu. Wczoraj lśniło kolorami, po ulicach płynęła muzyka a ludzie zachwycali się pięknem Luizjany, teraz jednak niebo poszarzało na równi z humorami mieszkańców. A szkoda, obrzeża rozkochały w sobie Asę właśnie optymistyczną, wesołą naturą. Miał bardzo miłe wspomnienia stąd, ponieważ odwiedzał progi tego miasta dość często. Co jak co, ale Nowy Orlean to siedlisko sił nieczystych.
      Skupmy się jednak na widoku, który rozciągał się przed jego oczami. Liczne jeziora sprzyjają rozwijaniu się lasów taki jak ten. Znajdowali się na brzegu jednego z mniejszych zbiorników wodnych, jednak wystarczającego by zafundować sobie kąpiel wraz z skokami do wody. Rozbili się tutaj z piknikiem, co widoczne jest po zbrukanym krwią kocu. Zwłoki znajdowały się dość blisko siebie, jednak po śladach można było dojść do wniosku, że zostały przeciągnięte właśnie w to miejsce. Zaczyna robić się coraz ciekawiej.
- Pośpiesz się - syknął zniecierpliwiony głos. Jego właściciel o imieniu Jack był bardzo niespokojny, rozbieganym wzrokiem wypatrywał zagrożenia. Zawsze swym zachowaniem irytował Asę, prawie tak bardzo jak jego szczurza twarz i czarne, tłuste włosy, wiecznie opadające na małe, piwne oczy. Trudno oszacować jego wiek, plotki głoszą raz o trzydziestu a raz o dwudziestu wiosnach, a sam nie pomaga, upierając się, że to nie nasza - łowców - sprawa. Po chwilowym narzekaniu w myślach na tego brudasa i niechluja Asa powrócił do rzeczywistości. Mimo wszystko Jack był osobą niezwykle przydatną, niemożliwe załatwia od ręki a na cuda potrzebuje paru dni. Bardziej się sprawdza jednak w bezpiecznym zaciszu swej nory, stąd panika w tych ślepiach i pomysł, by stał na warcie, czekając na syreny obwieszczające przyjazd reszty sił porządkowych i będzie trzeba się tłumaczyć. Co prawda ich szef załatwił im prawdziwe odznaki FBI z prawdziwymi danymi i są nawet w bazie, jednak jak wyjaśnić czemu zainteresowali się akurat tym zdarzeniem? Przecież nie wypaplają, że są z tajnej organizacji zajmującej się tępieniem stworzeń nadnaturalnych, a dla policji to zwykły atak zwierząt, takie wypadki zdarzają się dość często w okolicy.
Nagle w oczy rzucił się przedmiot, leżący przy szczątkach blondynki. Podczas gdy inni płaczą "miała tylko siedemnaście lat, o matulu!" on klęka i wyciąga z jej piąstki zawieszkę od naszyjnika. Była w kształcie latawca (deltoidu, ale z geometrii nigdy zbyt dobry nie był), w dodatku złota, z rubinem w środku. Zapewne należał do atakującego krwiopijcy, który nie zdołał wystarczająco obezwładnić swą ofiarę, zostawiając łowcą dość kluczową poszlakę. Być może takich zawieszek jest milion, ale tych z napisem "B.S" niezbyt wiele. Przyjrzał się dokładnie znalezisku, po czym wpakował je do sterylnego woreczka i schował do niezwykle niewygodnego garnituru. Podszedł do Jack'a i lekko klepnął go dłonią w ramię.
- Zbieramy się - padł krótki, despotyczny rozkaz.


      Stara dzielnica francuska zapraszała wszystkich do siebie, jak to ma w zwyczaju. Pomiędzy kamienicami sączyła się muzyka, by wylać się na ulice, pomiędzy ludzi. Turyści fotografowali sklepy z voodoo, słuchając przewodnika straszącego złymi czarownicami i wściekłymi wampirami, a mieszkańcy byli zajęci swym życiem rozmawiając o pracy, policji, przekazując sobie plotki. Studenci natomiast siedzieli w knajpce na końcu ulicy, omawiając tego złego nauczyciela, co im jedynkę postawił. Ucho wprawionego łowcy ma to do siebie, że wyłapuje każdy odgłos, przysłuchuje się rozmową, a więc Asa mimowolnie podsłuchiwał wszystkich z wielkim uśmiechem na ustach, ukazującym politowanie biorąc pod uwagę te wielkie problemy ludzi dwudziestego pierwszego wieku. Ich największe zmartwienie to jutrzejsza impreza czy też zachowanie idealnej wagi. Gdyby nie ludzie tacy jak on, Łowcy przez wielkie "Ł", sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Modliliby się o przeżycie do jutra, a po zmroku zamiast wędrować po drogich klubach skryliby się w swych domach, zamykając szczelnie drzwi i okna.
A przynajmniej tak sądził Asa.
Upił łyk kawy, powstrzymując opadające powieki. Całą noc przesiedział przed komputerem, wyszukując jakichkolwiek śladów. Sprawdzał przywieszkę, osoby z inicjałami "B.S", szukał innych podobnych morderstw (czy też "ataków zwierząt"), wszystkiego co mogłoby wskazywać miejsce pobytu. Wszystko skończyło się fiskiem, a więc przekonał Jack'a by się tym zajął. Rezultat ten sam, a raczej jego brak. Niestety, Nowy Orlean jest miastem olbrzymim co niewiarygodnie komplikuje działanie.

      Mężczyzna usiadł na ławce w parku, jednak tym razem pogrążony we własnych myślach. Patrząc na medalion zastanawiał się o co w tym wszystkim właściwie chodzi. Zdeterminowany by wybić te mordercze szuje nie dopuszczał do siebie myśli, by spokojnie usiąść, przespać się z tym a dopiero potem bawić się w to wszystko. B.S. Jest przynajmniej tysiąc osób o takich inicjałach w tym mieście, jak mają znaleźć akurat tego osobnika? To przecież niewykonalne, a całą wieczność zajęłoby sprawdzenie wszystkich. Z zamyślenia wyrwał go telefon. Dopiero wtedy zorientował się jak już jest późno. Mimo, że słońce widoczne jeszcze było na horyzoncie, latarnie były już zapalone a ulice oczyszczone ze wszelkich dobrych dusz, zastąpionych żądnymi rozrywki i przygód młodymi ludźmi, którzy wesołymi grupkami lgnęli do najbardziej roztańczonej ulicy francuskiej dzielnicy. Miejscu, gdzie można upijać się do woli, śpiewać na głos, tańczyć na ulicy. Tłumy zapełniały ją całą, po brzegi. Również tandetne balkony w hiszpańskim stylu były zapełnione. Panuje tutaj taka zabawa: rzucają oni koralikami w przechodniów w zamian za na przykład zdjęcie bluzki. Teraz po całym dniu one walają się wszędzie.
Skąpo ubrane striptizerki zapraszają do klubów, a prostytutki nie obawiają się dość oryginalnie reklamować swych usług odważnym zachowaniem oraz grzesznymi propozycjami. Gdyby nie dręcząca go sprawa zapewne uległby i wstąpił do któregoś z klubów ale teraz zwyczajnie nie miał humoru. Sam z ławki już dawno ruszył tyłek i szedł tą barwną drogą do hotelu w którym ma wynajęty pokój. Pewnie by tam doszedł, usiadł do komputera i zarwał następną noc chcąc jak najszybciej dorwać tych morderców. Było by tak, gdyby nie logo pewnego baru połączonego z kasynem, którego właściciel zapewne jest jakąś grubą rybą. Logo było w kształcie latawca. Złote, z wielkim czerwonym kamieniem w środku. Uniósł medalion, który wyglądał jak mniejsza wersja ów szyldu. Na tym samym budynku napisane było "Burbon Street" czyli nazwa ulicy. B.S.
Brawo, Sherlocku też pasuje.

      Być może to zmęczenie, ciekawość czy też podniecenie odkryciem. Co go podkusiło, by tam wejść? Bez planu, bezmyślnie? W wampirzy rój? A jednak wkroczył tam, rozglądając się po lokalu z nadzieją, że nikt go nie rozpozna. Nawet przez myśl mu nie przemknęło, że równie dobrze mógłby mieć zawieszoną na szyi tabliczkę "zjedz mnie, jestem idiotą", ponieważ wystawia się na niebezpieczeństwo. Był niczym indyk, którego dumna gospodyni - w postaci medalionu - niesie na srebrnym talerzu, by postawić na świątecznym stole oddając go w łapy głodnych dzieci tylko czekających by zatopić w nim swe ząbki. Niezbyt pociągająca wizja, nieprawdaż? Jak już było wspominane, nawet nie przystanął by zastanowić się o słuszności swojej decyzji.
Miejsce wyglądało dość normalnie. Architektura typowa dla tej dzielnicy zagościła i tu w formie bogato zdobionego wnętrza. Jako, że pomieszczenie znajdowało się pod ziemią nie było okien a jedynymi źródłami światła było parę mocnych lamp i kilkanaście mniejszych, słabszych umiejscowionych na ścianach. Przeważające kolory to czerwony i czarny z dodatkami brązu i złota, miejsce choć nieco ciemne było niezwykle intrygujące w przeciwieństwie do granatowych wnętrz salonów do gier. To było coś innego. Zimne powietrze było przesycone różnymi silnymi a niekiedy i drapiącymi zapachami. Dało się bez problemu wyczuć woda kolońską, perfumy, środki dezynfekujące, ale i wiele niezidentyfikowanych woni. Za to uszy cierpiały, ponieważ potrzebowały chwili na przyzwyczajenie się do hałasu. Muzyka wylewająca się z głośników ani trochę nie tłumiła wszelkich odgłosów które wydawały automaty. Jedynym ratunkiem był charakter tego miejsca, zachęcający do zostania na dłużej.
Po prawej roztaczało się kasyno, a po lewej znajdował się bar. Od razu się poczuł jak w Las Vegas, co utwierdziły skąpo ubrane kelnerki roznoszące drinki i niezwykle wysokie stawki sprawiające, że zamiast wykonać swą robotę chciał tutaj jeszcze chwilę pobyć i wzbogacić się trochę. Nie skusił się jednak, pamiętając po co tu przyszedł. Podszedł do baru pewnym, sprężystym krokiem, niczym wytrawny aktor nie zdradzając zaniepokojenia i usiadł na czarno-czerwonym hokerze. Niemal od razu pojawiła się przed nim barmanka, w postaci złotowłosej o delikatnych liniach twarzy i dużych, błękitnych oczach. Mimowolnie jego twarz rozświetlił uśmiech, którego największy Casanova mógłby pozazdrościć. Taki znak firmowy. Jedni mają piękne, grawerowane colty, inni wysoki kapelusz ala Lincoln, a on? On miał uśmiech, chamski charakter i historię whisky w swym oddechu. Bywa i tak. Nie wszyscy bohaterowie noszą rajtuzy i są większymi świętoszkami od tybetańskich mnichów.
- Cześć - zagadała, również szczerząc swoje białe, proste zęby. Lucy, jak wyczytał z identyfikatora na czarnej bluzce, raczej nie wyglądała na seryjną morderczynię, ale pozory mogą być mylące. Nie każdy super groźny morderca nie ma nosa albo siekiery w dłoni. To by było za proste.
- Witam, Lucy - odpowiedział mruczącym głosem, mającym na celu zadziałać na zmysły kobiety. Niewątpliwie nawet bez manipulacji tego typu dźwięk wychodzący z jego gardła, był przyjemny dla ucha. Dość głęboki i niski jak na mężczyznę jego wieku i postury, co nie raz budziło zdziwienie. Lekko zachrypnięty od alkoholu, jednak nie drażniący. Zaraz się opamiętał, wyjął z portfela dziesięć dolarów i poprosił o swój ulubiony alkohol, jednocześnie rozglądając się po lokalu. Nie czas na flirty. Nie tu. Nie teraz.
- Czekasz na kogoś? - Ponownie rozniósł się głos kobiety. Spojrzał na nią leniwie, jednak chwilę zajęło mu przeanalizowanie jej słów i ułożenie w myślach sensownej odpowiedzi, ponieważ wcześniej zwyczajnie się zamyślił. Mózg na szczęście był dziś łaskawy i sklecił parę słów w zdanie, które gładko i pewnie wyleciały z bladych ust.
- Można tak powiedzieć.
- Dziewczynę? - zaciekawiła się, opierając się o blat, będąc pochylona w jego stronę. Końcówki włosów muskały mahoniowe drewno, wypolerowane do połysku. Nie martwiła się o klientelę, ponieważ aktualnie zajmowała się nią druga barmanka.
Na jej słowa zaśmiał się jedynie kręcąc głową i upijając łyk ognistego napoju. Picie podczas pracy nie jest zbyt mądrym pomysłem, jednak kto by zwracał uwagę na klienta popijającego sobie jakiś alkohol? W siedlisku wampirów trzeba zachowywać pozory, ponieważ element zaskoczenia aktualnie jest jego jedyną przewagą. Szybko obmyślił plan, najbardziej banalny z banalnych i głupi z najgłupszych. Nieodpowiedzialność mogłaby być jego drugim imieniem, w końcu jako łowca jest niezniszczalny i niepokonany! Oczywiście tak właśnie jest, jak inni śmią wątpić.
Asa był jeszcze młody, nie znał życia. Pragnął odnosić same sukcesy, najlepiej od razu nie zważając na konsekwencje. Jak wszyscy w tym wieku myślał, że nic mu nie grozi, nie umrze, przecież takie coś by było nie fair. Niemożliwością jest policzyć, ilu takich nieodpowiedzialnych szczeniaków zmarło podczas pracy. Szczeniaków? Dla normalnych ludzi śmiechu warte jest tak nazwanie dwudziestopięciolatka, jednak tutaj na lepsze miano trzeba sobie zasłużyć. Asa nie mógł się jeszcze pochwalić wielkimi osiągnięciami, choć predyspozycje miał i chłonął wiedzę niczym gąbka. Zaraz, zaraz. Odbiegliśmy od tematu. Mężczyzna bez cienia metaforycznie ruszył w paszczę lwa, tak naprawdę nawet nie ruszając się z miejsca. Z kieszeni wyjął zawieszkę, którą znalazł przy ciele i uniósł ją na wysokość swoich oczu.
- Właściwie, to przyszedłem oddać zgubę. Mój przyjaciel pokierował mnie tutaj, ale nadal nie wiem do kogo należy - powiedział, kłamiąc jak z nut. Brzmiał naprawdę przekonywająco, nawet bicie serca nie zdradzało go. Doskonałym kłamcą (lub jak sam wolał: aktorem) był od dziecka, po kilku lekcjach doszedł do perfekcji.
Kobieta wzięła do ręki zawieszkę, przyjrzała się jej dokładnie po czym grzecznie oddała. Uśmiech z jej ust nie schodził.
- Ja chyba wiem - poinformowała zadowolona, po czym odwróciła się do swojej koleżanki - Katia, dasz sobie sama radę?
- Jasne - odkrzyknęła niewiele starsza od Asy, szczupła brunetka. Lucy podziękowała gestem i ruszyła, dając znać, żeby łowca szedł za nią. Ruszył, jednocześnie dokładnie oglądając otoczenie. Lepiej nie dać się zaskoczyć. Nie w takiej sytuacji. Otworzyła drzwi na zaplecze.
- Anna powinna być gdzieś tutaj - mruknęła, bardziej do siebie niż do niego. Po chwili jednak odwróciła się. - Ona ciągle coś gubi.
Po chwili, czerwonym korytarzem doszli do drewnianych drzwi, z ozdobnym, złotym numerem sześć. Blondynka zamiast zapukać, jak się spodziewał mężczyzna, otworzyła je na oścież, a tam... Siedem wampirów z wystawionymi kłami. Asie mina zrzedła, kiedy dotarło do niego co tu przed chwilą się stało. Podał się jak na talerzu bandzie krwiopijców.
- Cholera - mruknął.